czwartek, 29 stycznia 2015

Niekończący się miesiąc

Ach ten styczeń nie chce się skończyć! To jest dla mnie zawsze najdłuższy z miesięcy w roku. Może dlatego luty jest taki krótki, żeby zrównoważyć ten niekończący się poprzedni? Oczywiście nie mogę narzekać na pogodę, jaką tu mamy i nie będę tego robić. Jednak codziennie zadziwia mnie, jakie duże są tu różnice temperatur. Rano, gdy dzieci idą do szkoły - 6 stopni, więc trzeba ubrać się ciepło, sweter i ciepłą kurtkę, szalik. W ciągu dnia słońce tak mocno grzeje, że trzeba się przebrać, żeby się nie ugotować. Potem, koło 17 robi się znowu zimno, a wieczorem nawet bardzo. Najlepiej być ubranym w wiele warstw, które można łatwo zdjąć lub z powrotem założyć. Przy takich wahaniach temperatury łatwo niestety się przeziębić.
Deszcz ostatnio prawie nie pada i taka sucha pogoda jest dobra dla zamszowych butów, które są zdecydowanie moimi ulubionymi. Mam teraz nowe, za pół ceny - to się nazywa udany zakup! Zawsze w takiej sytuacji zastanawiam się, jaka jest rzeczywista wartość rzeczy, skoro sklepom opłaca się wyprzedawać je o 50 a nawet 70% taniej?
U nas w porządku - zdrowe, ale nie wyspane. Codziennie, gdy dzwoni budzik, obiecuję sobie, że dziś pójdę spać wcześniej ale potem wieczorem jakoś to mi się nie udaje. No i znowu następnego dnia rano jestem nieprzytomna.  Byle do ferii...

 Bez makijażu tylko Lidka wygląda korzystnie, ja już niestety gorzej...


Bardzo mi się podoba to zdjęcie autorstwa Emi - to światło padające na but, pod stolikiem w kawiarni, extra!

wtorek, 27 stycznia 2015

Stracony ząb

W końcu udało się wyrwać ząbek Lidki, który się ruszał od dłuższego czasu. To jedynka, więc jej brak ma znaczący wpływ na wygląd dziecka. Pierwsze próby wyrwania były wcześniej, ale dopiero wczoraj się udało. Nareszcie!





poniedziałek, 26 stycznia 2015

Cuneo

To było już ponad miesiąc temu, ale tak się złożyło, że w końcu o tym nie napisałam. Mam na myśli dalszy ciąg naszego mini wypadu na narty.

Gdy okazało się, że nasz pokój hotelowy jest prawie nie ogrzany, poskarżyliśmy się szefowej i pojechaliśmy na kolację z nadzieją, że jak wrócimy, to będzie tam już ciepło. Postanowiliśmy przejechać się do Cuneo - miasta, do którego drogowskazy widzieliśmy po drodze do Limone. Staramy się zwiedzić ile się da, za każdym razem, gdy gdzieś jedziemy.
Po zjechaniu z gór, znaleźliśmy się w całkiem płaskiej okolicy. Cuneo okazało się być dużym miastem, z szerokimi ulicami i ładnymi, starymi budynkami. Było niestety bardzo zimno i wilgotno, więc Lidka, która zdrzemnęła się w samochodzie, nie chciała nigdzie chodzić. Czym prędzej trzeba było znaleźć jakieś ciepłe miejsce, żeby coś wypić i może przekąsić, bo do pory kolacji było daleko, a wtedy trudno znaleźć otwartą restaurację we Włoszech. A głodne dzieci nie są łatwe w obsłudze... Na szczęście szybko trafiliśmy do eleganckiej, staromodnej kawiarni. Bardzo podobają mi się takie włoskie lokale. W tej nie było niestety apetycznie wyglądających ciastek, za to duży wybór napoi i lodów, no ale te drugie to przy innej,cieplejszej okazji.




 Na malowanym suficie wisiał piękny żyrandol.


Jak się już trochę rozgrzaliśmy, to poszliśmy na spacer po mieście, które podobało nam się. Szkoda tylko, że było taki zimno - 3 stopnie, mokro i wiatr. Może przyjedziemy tu kiedyś też latem?





Elegancki hotel na zdjęciu, to nie ten w którym spaliśmy. Nasz był w bardziej górskim stylu. Jak wróciliśmy do niego po kolacji w sympatycznej restauracji - w której byliśmy jednymi z pierwszych klientów, gdy otworzyli o 19 - to było już mocno nagrzane, na szczęście. Poszliśmy spać, a na drugi dzień po śniadaniu wróciliśmy do domu,bo okazało się, ze pogoda jest totalnie nienarciarska - mgła i deszcz. Po czasie okazało się, ze i tak mieliśmy szczęście, że udało nam się choć trochę pojeździć na nartach.Tegoroczny sezon to katastrofa, bo prawie nie ma w lokalnych górach śniegu, a jest już koniec stycznia! Oby nie było tego problemu jak pojedziemy na tydzień do Włoch na narty w czasie ferii zimowych, na początku marca.

niedziela, 25 stycznia 2015

"Mac Do"

Wiemy, że to niezdrowe, ale czasami dziewczyny lubią pójść do McDonald's-a. Wczoraj była piękna pogoda, więc poszłyśmy na spacer i przy okazji coś właśnie tam zjeść. Oczywiście siedziałyśmy na zewnątrz - tak było przyjemnie. Francuzi bardzo lubią skracać wszystko co się da w mowie, więc potocznie mówi się na tą "restaurację" Mac Do, co jest bardzo zabawne dla mnie i takie bardzo francuskie przy okazji.





sobota, 24 stycznia 2015

Tym razem o herbacie

Na południu Francji herbata jest mało popularna, w kawiarniach głównie pije się kawę. Pamiętam, jak byłam zdziwiona podczas naszego pierwszego pobytu w Nicei, gdy okazało się, że zwykła zielona herbata, którą zamówiłam, była dwa razy droższa od kawy, którą pił Olek. We Włoszech chyba jest podobnie, bo jak spaliśmy niedawno w hotelu w Limone Piemonte, to do śniadania nie było herbaty wcale, tylko kawa i czekolada. W popularnych sklepach wybór herbat jest mały i bardzo zdziwiłam się, że herbata Twinings jest tylko troszeczkę droższa od Tetley, a przecież jakość nieporównywalna! Dla mnie to oczywiście super! Smakosze znajdą coś dla siebie w specjalistycznych herbaciarniach.

Na szczęście w niektórych kawiarniach można napić się herbat Kusmi Tea (o czym już wspominałam tu). Pierwszy raz widziałam je w sklepie firmowym w Nicei. Byłam pod wrażeniem pięknych opakowań i bogactwa mieszanek, niestety również i wysokich cen. Potem byliśmy na wycieczce w Awinionie i tam na hotelowym śniadaniu były wielkie kolorowe puszki tych herbat i można było sobie zaparzyć cały dzbanek. No i okazało się, że są pyszne. Spróbowałam tylko 2 rodzaje, bo ile można wypić płynów na śniadanie?! To było to co lubię - ciekawe i smaczne mieszanki różnych gatunków herbat i dodatków. Musiałam sobie kupić trochę Kusmi do domu! Jeśli nie piję tego bardzo często, to taka puszka wystarcza mi na długo. No a przy tym jak ładnie wygląda na półce!































Nie wiem, czy Kusmi Tea można kupić w Trójmieście, ale na pewno można ich spróbować w The Coffee Factory  w "Riwierze" w Gdyni.

piątek, 23 stycznia 2015

Rosół

Ostatnie dni były deszczowe, domowe. Jak mówi moja koleżanka: "pogoda rosołowa". Rzeczywiście, w taki dzień zapach rozgrzewającej zupy to jest to, o czym się marzy wracając do domu. Tutaj często jest piękna, słoneczna pogoda i wtedy nikt nie ma ochoty na rosół. Inaczej gdy popada deszcz. No więc kupiłam niedużą kurę, z takich co podobno wolno chodzą po wybiegu i włożyłam do wielkiego żółtego garnka, jaki był na wyposażeniu tego mieszkania. Do tego warzywa, ale bez korzenia pietruszki, bo znowu nie udało m się jej kupić. Dodałam za to małą, białą rzepę, bo zauważyłam, że w gotowych zestawach warzyw do "pot au feu"czyli sztuki mięsa w rosole jest też właśnie i ona.


Rosół był bardzo smaczny, choć zauważyłam (i to nie pierwszy raz), że mniej tłusty niż zwykle robił się z polskiego drobiu. Te francuskie kurki są mniejsze i chudsze, całkiem jak tutejsze kobiety.

Na drugi dzień okazało się, że muszę odebrać Lidkę wcześniej ze szkoły, bo źle się czuje. No i taki rosołek dla chorej to jest to co najlepsze, od razu lepiej się poczuła. Dziś jeszcze została w domu, bo ma stan podgorączkowy, ale to chyba nic poważnego, mam nadzieję. W szkole panuje szkarlatyna...

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Na południu, po południu

Mieszkamy niezbyt daleko od Nicei ale zdecydowanie za rzadko tam bywamy. Dlatego w sobotnie popołudnie zapakowałam dzieci do samochodu i pojechałyśmy.


Na promenadzie mnóstwo ludzi, ale nic dziwnego, bo to bardzo przyjemne miejsce. Dziewczyny jednak wolały pójść w stare uliczki, no a Lidzia oczywiście na plac zabaw. Przypadkiem zobaczyłam na wystawie niedużego sklepu piękną torebkę. Okazało się, że to butik firmy z południa Francji Travaux en cours . Robią specjalistyczne fartuchy z różnych materiałów, trochę ubrań, ręczniki torby z płótna lub skór i kapelusze. Bardzo fajne rzeczy, a ich torebki z zamszu od razu weszły na moją listę życzeń urodzinowo-mikołajowych... Lubię takie trochę inne, mało popularne rzeczy.
Na placu zabaw było mnóstwo ludzi, ale i tak przyjemnie. Emi jeszcze może korzystać z tych atrakcji, choć już niedługo - dozwolone do 12 lat. Była tam zdecydowanie największa - normalnie olbrzymka większa od wieży!





























Później poszłyśmy na spacer po mieście, po drodze wchodząc do księgarni. Kupiłyśmy kilka nowych książek, bo dziewczyny wciąż od nowa czytają te które mają i głównie jest to "Dziennik cwaniaczka" a chciałabym, żeby czytały też coś mądrzejszego... Wybrały każda po dwie i wszyscy zadowoleni. No i Lidka nareszcie się dowie kto to "Czarnoksiężnik z Krainy Oz" - słyszała o tym gdzieś ostatnio i bardzo ją to zainteresowało.






























Na koniec chciałyśmy się napić czegoś ciepłego i ku naszemu zaskoczeniu trudno było znaleźć przyjemną kawiarnię poza głównym deptakiem. Większość lokali to"brasserie" - knajpki gdzie można napić się wina czy piwa i coś zjeść. Jest też oczywiście kawa i jakieś desery, ale nie są to typowe kawiarnie jakie znamy z innych krajów, czyli bardzo przyjemne miejsca z dobrym ciastem i atmosferą. Jak już taka się znalazła, to tłum ludzi i zero szans na wolne miejsce. W końcu weszłyśmy do ciastkarni, która sprzedaje ręcznie robione ciastka i czekoladki i można też usiąść na antresoli na kawę. Szkoda, że gorąca czekolada już się niestety skończyła, ale dzieci dostały spienione mleko z syropem karmelowym i wybrały sobie po ciastku, a dla mnie capuccino też z ciasteczkiem.
Jak wracałyśmy do samochodu, było już po 18 i widać było, że tam w Nicei właśnie rozpoczyna się sobotni wieczór. Przyjemny bar tapas i fajny klub z balkonami z widokiem na morze wyraźnie się ożywiał i szkoda mi się zrobiło, że ja już jadę z dziećmi do domu, zamiast zostać tam do późna w dorosłym towarzystwie. Ewidentnie, trzeba będzie tak zrobić następnym razem!


piątek, 16 stycznia 2015

Powrót do normy

Wszystko wróciło do normy - kaloryfery ciepłe, woda w kranie też. Dziś co prawda chwilami miga światło,ale to pewnie z powodu wichury, która rozszalała się pod wieczór.

U nas życie się uspokoiło po świąteczno-noworocznym szaleństwie. Szkoła, praca, kurs językowy - każdy wrócił do swoich zajęć. I dobrze, bo lubimy, gdy życie toczy się uporządkowanym rytmem. Teraz czas na wiosenne porządki. Zamierzam zrobić poważny remanent w szafie. Wiele rzeczy mam tam od wielu lat i w zasadzie ich nie noszę ale szkoda mi się ich pozbyć, bo są w dobrym stanie. Trzeba jednak to zmienić i wpuścić trochę świeżej energii do garderoby. Teraz już chyba wiem, w czym się dobrze czuję i korzystnie wyglądam, więc po latach poszukiwań i eksperymentów, czas pożegnać się z tym, co tylko tworzy ścisk w mojej szafie. Teraz, w czasie posezonowych wyprzedaży, które tu we Francji są bardzo atrakcyjne, trudno się powstrzymać, żeby znowu nie kupić zbyt dużo. Byłam dumna z siebie, kiedy po zakupach w Nicei wróciłam tylko z 1 swetrem, który wybrałam już wcześniej i kaszmirowym szalem, który był w bardzo okazyjnej cenie a i tak planowałam kiedyś podobny kupić. Ten znalazłam w dziale męskim i co się okazuje, to tego typu rzeczy przeznaczone dla mężczyzn są tańsze! Damskie odpowiedniki są droższe, to nie fair! Były również mocno przecenione ładne golfy w rozmiarze S, który ewidentnie nie jest wśród męskiej klienteli popularny, za to na mnie w sam raz! No ale nie kupiłam, bo to było poza planem (choć może szkoda).
Ku naszej radości w Nicei otwarto ulubiony sklep dzieci i mój - Tiger.To ładnie urządzone miejsce z różnymi potrzebnymi lub nie drobiazgami, bardzo kolorowe i sympatyczne. A trafiłam tam przypadkiem, idąc w stronę parkingu boczną ulicą, zmęczona zakupami i tłumem ludzi w sklepach, Ale się ucieszyłam widząc znajome logo! Pierwszy raz byłyśmy w takim w Mediolanie, gdy zainteresował nas niemały tłum ludzi przy ładnie oświetlonym sklepie na rogu. Potem również trafiłyśmy tam przypadkiem w Madrycie i Sopocie, a we Francji go niestety nie było. Fajnie, że tu też już jest.

Ta kolorowa krowa stoi na plaży w Menton.
 A poniżej wspomnienie lata...



poniedziałek, 12 stycznia 2015

Awaria

No i jak tu żyć? Przed naszym wyjazdem do Polski na święta, przez kilka dni nie mieliśmy tu ciepłej wody. Było to dość kłopotliwe a i tym bardziej dotkliwe, że byłam wówczas chora, a nic nie poprawia mi samopoczucia lepiej niż gorąca kąpiel. Po kilku dniach dokonano naprawy i po naszym powrocie, ku ogólnej radości, woda była ciepła.

Cóż, okazuje się, że życie nie może być zbyt łatwe i przyjemne, bo od sobotniego wieczoru mamy kolejną awarię - tym razem z bonusem, bo oprócz ciepłej wody nie ma też ogrzewania! Ha! Na szczęście na dworze nie ma mrozu, ale cóż z tego kiedy po zachodzie słońca robi się zimno i rano w salonie było 17 stopni! Ja zwykle wstaję najwcześniej, więc pierwsze co zrobiłam to włączyłam grzejnik elektryczny i piekarnik, żeby trochę rozgrzać powietrze oraz  nastawiłam garnki z wodą, żeby Olek mógł się trochę odświeżyć przed pójściem do pracy (w niedzielę się nie kąpaliśmy, więc już było to konieczne). Żeby było trudniej to mamy płytę tylko z trzema palnikami, ale to już taki mało ważny drobiazg... Po zrobieniu dzbanka gorącej herbaty poszłam do łazienki i jak włączyłam światło to...wysadziło korki. Ot, udany poniedziałkowy poranek... A to wszystko Na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie większość nazw ma dopisek: prestige, luxe, extra! W roku 2015, w wysoko rozwiniętym kraju europejskim.

Teraz rodzina w pracy i w szkole i kolej na kąpiel dla mnie. W oczekiwaniu na nagrzanie wody piję kawę. Znalazłam jeszcze jedno włoskie ciastko - ampolline di cioccolato (rożek z warstwowego, chrupiącego ciasta z kremem czekoladowym w środku) - które jest przepyszne; słońce świeci więc ogrzewa mieszkanie od strony salonu i jest ok. Spokój. Tylko spokój może nas uratować...

Alpy z okna samolotu, cudo!



piątek, 9 stycznia 2015

Kto rano wstaje...

...ten stosunkowo łatwo znajduje miejsce parkingowe, tam gdzie jest to praktycznie niemożliwe, czyli w piątkowy ranek w Ventimiglii;


...ten może zjeść (najlepszego jakiego jadłam) rogalika z czekoladą;



...ten może być pierwszym klientem w hali rybnej i losowo wybierać filety z tajemniczej ryby o czerwonawym mięsie, której włoska nazwa jest zagadką i nawet porozmawiać ze sprzedawcą mimo braku znajomości włoskiego...




wtorek, 6 stycznia 2015

Jesteśmy z powrotem (w domu?)

Wróciliśmy do Francji. Reakcja dzieci mnie zaskoczyła. Po wylądowaniu w Nicei zaczęły się zachwyty: jak tu pięknie i jak ciepło, jak tęskniłyśmy. To dowód, że one już tutaj czują się jak u siebie. A ja? Trudna sprawa. W naszym polskim domu czułam się świetnie, aczkolwiek dziwnie z małą ilością swoich rzeczy i walizkami leżącymi na wierzchu. Tutaj wciąż nie czuję się całkiem zadomowiona, jednak najlepiej się wyspałam wpasowując w moje wygniecenie w materacu, pod ulubioną kołdrą. To już tak podobno bywa, że jak już się wyemigruje, to ciężko się całkowicie gdziekolwiek zadomowić. Czas pokaże, jak to z nami będzie.
Nasz świąteczny wyjazd był udany. Duża ilość spotkań towarzyskich upchnięta w 10 dni pozostawiła po sobie jednak ogromne zmęczenie - Emi w poniedziałek spała do 13.30, a ja po odprowadzeniu Lidki do szkoły również jeszcze dospałam, bo byłam półprzytomna po wczesnej pobudce. Ale to nieważne - spędziliśmy ten polski urlop bardzo przyjemnie i wesoło. Miło było wszystkich zobaczyć po długiej przerwie. Teraz czas powrócić do codzienności. Na szczęście pogoda sprzyja, bo pięknie świeci słońce  i w ciągu dnia jest bardzo ciepło, tylko rano i wieczorem chłodno. Dobrze, ze w Gdyni można było nacieszyć się przez chwilę śniegiem.