środa, 31 stycznia 2018

Całus czarownicy

Co roku przed Bożym Narodzeniem dostajemy w prezencie dwie paczki najlepszych - jak dla mnie -słodyczy. W jednej z nich są kakaowo-orzechowe jakby kulki w mlecznej czekoladzie, w drugiej podobne tylko z czekolada gorzką i kakao na wierzchu. Ach, jakie to pyszne! Same naturalne składniki, orzechy laskowe z Piemontu. Są to słodycze robione w małej wytwórni regionalnych produktów w miejscowości Triora we Włoszech. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że ta miejscowość słynie z faktu, że spalono tam na stosie najwięcej czarownic, w czasach gdy takie praktyki się odbywały w okolicy, w XVI wieku.
Stwierdziliśmy, że pojedziemy tam na wycieczkę, żeby zobaczyć to straszne miasteczko i przy okazji kupić te ulubione słodkości. Te jasne, w mlecznej czekoladzie nazywają się "Pocałunek czarownicy", co oczywiste skoro robi się je w takim miejscu.
Triora położona jest w górach, na wysokości ponad 700 m n.p.m. Piękne widoki, ale droga dosyć trudna do pokonania, wąska i kręta. Na miejscu okazało się, że to bardzo spokojne, średniowieczne miasteczko, raczej wyludnione - nie spotkaliśmy tam wielu ludzi w małych, wąskich uliczkach. Jest tam małe muzeum etnograficzne, kilka B&B, parę sklepików z gadżetami związanymi z czarownicami, bar i restauracja. No i oczywiście urokliwy sklepik z regionalnymi przetworami i tymi pysznościami, które chcieliśmy kupić ale... zamknięty. Urlop. Jaka szkoda! Za to miła pani w barze poczęstowała nas  właśnie taką ostatnią czekoladką, która jej została, to się nazywa super obsługa!
















środa, 17 stycznia 2018

Genova na nowo

Niedawno byliśmy po raz trzeci w Genui, która po włosku nazywa się Genova i ta nazwa jest o wiele łatwiejsza w użyciu, więc na co dzień tak mówimy. To miasto jest nietypowe, na pierwszy rzut oka brzydkie i niezbyt przyjazne. Teraz już wiem, że są też całkiem przyjemne miejsca, o czym już tu kiedyś pisałam.

Ostatnio pojechaliśmy głównie do słynnego Oceanarium, które tam się znajduje i jako że mieści się w porcie, to obeszliśmy sobie tę okolicę tym razem. Okazało się, że jest tam bardzo ładnie, stare portowe budynki i magazyny są odnowione i przystosowane do nowych funkcji: biur, sklepów, restauracji. Jest też biblioteka, sale konferencyjne i przestrzeń dla dzieci. Było też zadaszone lodowisko na świeżym powietrzu i alejki do spacerowania. Wiał zimny wiatr, ale słońce pięknie świeciło, więc wszystko to wyglądało ładnie i nowocześnie i trudno mi było uwierzyć, że wcześniej tego nie widzieliśmy.
Oceanarium imponujące, z wieloma dużymi stworzeniami morskimi: krowy morskie, delfiny, rekiny, płaszczki, foki, żółwie. Było tez trochę gadów i płazów, żyjących w okolicy wody. No i pingwiny, które można było obserwować z bliska, w wodzie i nad nią. Ogólnie bardzo nam się tam podobało.

Teraz nie mogę się doczekać następnego wyjazdu do Genovy, bo za każdym razem podoba mi się tam coraz bardziej. No i chcielibyśmy zjeść taką piekną porcję bruschetty z kulką mozzarelli di bufala na środku, którą widzieliśmy na stoliku obok w pizzerii ale już było za późno, żeby zmienić zamówienie... Każdy powód jest dobry, żeby pojechać na przyjemną wycieczkę.



Ten niebieski statek w tle na zdjęciu poniżej, to część oceanarium - w środku znajduje się ekspozycja tropikalna. Wygląda jak prawdziwy, choć raczej jest to coś zbudowane specjalnie na potrzeby tego muzeum, w lokalnej stoczni.





Prawdziwa ryba piła







piątek, 5 stycznia 2018

Białe święta

I kto by pomyślał, że właśnie NIE jadąc do Polski na Boże Narodzenie, będziemy mieć białe święta! No kawałek świąt, ale ilość śniegu wystarczyłaby na kilka dni...

26go grudnia rano wsiedliśmy do zapakowanego sprzętem narciarskim samochodu i pojechaliśmy do Limone Piemonte. Po przejechaniu tunelu w Tende okazało się, że jest sporo śniegu, ale drogi czarne, więc obeszło się bez zakładania łańcuchów (nie mamy opon zimowych, bo na co dzień jest tu na to za ciepło). Podjechaliśmy pod stok i nawet udało nam się znaleźć miejsce na parkingu pod dachem, mimo że było już koło 11. Jeździło się nam dobrze, nie było zbyt dużo ludzi, pogoda mieszana - trochę słońca, trochę mgły, ogólnie w porządku. Niestety w barze na stoku nie było strudla z jabłkami, który jest przepyszny. Musiałam się pocieszyć Bombardino...Na szczeście były ulubione przez dzieci wielkie tosty.


W barze na stoku, wszyscy mają dziwne fryzury "spod kasku" ale oczywiście nikomu to nie przeszkadza. Wyjątkiem są ci, co zapletli wcześniej warkocze...jeśli mają z czego.


Jak już mieliśmy dosyć jeżdżenia, zjechaliśmy na dół, przebraliśmy buty i poszliśmy do hotelu, samochód zostawiając tam gdzie był, bo nie ma zbyt wielu miejsc parkingowych w tym miasteczku. A jako, że jest ono małe, to do hotelu, gdzie mieliśmy zostać na  noc, było niedaleko.
Na miejscu okazało się, że sympatyczny właściciel hotelu, który wita osobiście gości był niedawno w Polsce i na tapecie w telefonie miał co? Zdjęcie Pałacu Kultury w Warszawie! Takiego czegoś to się nie spodziewałam! Pokój był zwykły i chłodny, ale za to widok na samo centrum i kościół sprzed wielu wieków, z wieżą zegarową.


Po odświeżeniu się i przebraniu poszliśmy na "apres ski" do lokalnego pubu z bardzo przyjemną atmosferą - byliśmy tam już nie raz. Lekka muzyka, dobre piwo z zakąskami w cenie (to taki świetny włoski zwyczaj), przytulna atmosfera - uwielbiam takie miejsca. Posiedzieliśmy, zrelaksowaliśmy się i po krótkim spacerze poszliśmy na kolację, na którą czekaliśmy już od jakiegoś czasu, bo zarezerwowaliśmy stolik w La Taverna Degli Orsi, gdzie byliśmy rok wcześniej i bardzo się tam nam wszystkim podobało. Teraz też było dobrze, sympatycznie i na luzie, choć zdecydowanie za dużo jedzenia. No ale to w końcu święta...
Najedzeni, pospacerowaliśmy jeszcze trochę po mieście w mroźny, świąteczny wieczór i poszliśmy spać, by na drugi dzień (obudzeni przez dzwon na wieży - a jakże!) zobaczyć, że napadało śniegu po kolana!



Ale radość!


Świeży śnieg - dla dzieci lepszy niż lody...


Niestety, śnieg nie przestawał padać i stoki nie były "wyratrakowane", więc bardzo trudno jeździło się nam w zaspach, przy bardzo słabej widoczności na dodatek. Dlatego dosyć wcześnie zrezygnowaliśmy z dalszego jeżdżenia na nartach i po krótkim odpoczynku w barze koło stoku, pojechaliśmy w domu. Z duszą na ramieniu, bo drogi nie były dobrze odśnieżone. Na szczęście nic złego się nie stało, cali i zdrowi dojechaliśmy do domu, gdzie było około 10 stopni więcej i zero śniegu oczywiście.

Przydała się moja czapka "czołgisty"... najlepsza i najcieplejsza jaką kiedykolwiek miałam!

 Uwielbiam taką śnieżną zimę, raz na jakiś czas...