poniedziałek, 30 stycznia 2017

Zajęci

U nas wszystko w porządku. Nie piszę ostatnio bo mamy gości i jesteśmy trochę bardziej w związku z tym zajęci. No i na pisanie już nie mam czasu albo ochoty, lub oba z powyższych. Niemniej jednak czasem pstryknę jakąś fotkę, bo przecież nie mogę przejść obojętnie wobec ładnych widoków i obrazów.


 Ciekawe jak mieszka się na końcu tęczy?
 Tak pięknie kwitnie u nas teraz aloes - bardzo lubię taki kolor

...i takie też


wtorek, 24 stycznia 2017

Rajd Monte Carlo

W końcu udało nam się obejrzeć na żywo ceremonię rozdania nagród Rajdu Monte Carlo. Jeden raz - kilka lat temu - mogliśmy obejrzeć samochody rajdowe zjeżdżające po wyścigu do Monako, ale na uroczyste zakończenie nigdy nie trafiliśmy, z różnych powodów. Tym razem byliśmy w samą porę, tam gdzie trzeba. Pogoda nie dopisała i zaraz na początku zaczęło padać, na szczęście niezbyt mocno. Kierowcy i tak zmoczyli się szampanem a książę siedział w loży z dachem. Zanim zaczęło padać dosyć mocno, siedzieliśmy już w naszym "rajdowym" fiaciku...

Zdjęcia robione z boku, bo tylko tam udało nam "się dopchać", no ale zawsze to własnoręcznie pstrykane.

Najpierw samochody z czołówki ustawiły się po kolei

Potem przyjechał zwycięsca, Sebastien Ogier

Jak tylko wysiadł z samochodu, to okrążyli go dziennikarze (to ten w granatowej czapce z daszkiem)


Książę Albert na prawo od białego słupa. Orkiestra grała hymny: najpierw Monako, potem dla zwycięskiej drużyny angielski, a francuski dla kierowcy. Lidka śpiewała, my nie znamy słów...







Nie jestem wielką fanką rajdów samochodowych, ale podobało mi się to wydarzenie, mimo zimna i deszczu. Uroczysta atmosfera i uczucie uczestniczenia w  wydarzeniu o którym potem słyszy się w radiu, daje jakiś rodzaj satysfakcji. Polecam wszystkim.

poniedziałek, 23 stycznia 2017

W oceanarium

Lidka bardzo lubi chodzić do oceanarium. Obiecałam jej, że pójdziemy jak w jakiś weekend będzie padało, bo uważam, że to idealna rozrywka na deszczowy dzień. No i przyszła taka niedziela, od rana pochmurna z pewnym nadejściem ulewy prędzej czy później. Pojechaliśmy we troje, bo Emi wolała zostać w domu. A potem cały czas żałowaliśmy, że jej z nami tam nie ma, bo było tam mało ludzi i można było sobie wszystko dokładnie pooglądać - a było na co popatrzeć! Zdjęcia niestety nie oddają piękna ani pełni kolorów, jak również niesamowitego wrażenia jakie robią niektóre kreatury, gdy stanie się kilka centymetrów od nich.
Oceanarium w Monako jest bardzo interesujące, bo jest to również muzeum oceanograficzne, pokazujące owoce wypraw odkrywczych monackich książąt, którzy podróżowali po oceanach w celach naukowych. Sam budynek, specjalnie w tym celu wybudowany, jest bardzo piękny, monumentalny. Według mnie naprawdę warto to miejsce odwiedzić. 

W prawym dolnym rogu tego zdjęcia leżą nie kamienie, tylko 3 ryby o kolcach z silną trucizną


Poniżej z przodu żółw, z tyłu rekin












środa, 18 stycznia 2017

Monako da się lubić...

...czasami.
Od początku naszego pobytu tutaj, nie lubiłam zbytnio Monako. Wydawało mi się takie dziwne, sztuczne, nieprzyjazne. Po ponad trzech latach mieszkania w pobliżu, poznałam to dziwne państewko trochę lepiej i teraz już nie wydaje mi się takie "niefajne". To pewnie dlatego, że zalazłam kilka miejsc, w które lubię pójść i wiem, kiedy można tam się zrelaksować, kiedy jest tam spokojnie i przyjemnie, a kiedy nie. No i że oprócz ekscentrycznych milionerów mieszkają też tu "normalni" sympatyczni ludzie.

W niedzielę po południu wiał silny wiatr i świeciło słońce. Mieliśmy ochotę na hamburgery, które nam smakują w sportowym barze przy porcie w Monako i przy okazji na spacer. Akurat kończyły się międzynarodowe regaty dla dzieci i można było popatrzeć na łódki. No i pstryknąć kilka zdjęć w tym słońcu...


 Tutaj wiele budynków nawiązuje stylem do statków. W tym są luksusowe apartamenty.


A ten poniżej to nowy Yacht Club de Monaco





Emi nie lubi być fotografowana niestety...


...w  przeciwieństwie do swojej siostry, która chętnie pozuje.



środa, 11 stycznia 2017

W styczniu wyrzucam

Dla mnie styczeń to taki nudny miesiąc. Po oczekiwaniu i przygotowaniach do świąt, dekorowaniu domu, zajadaniu pierników nagle jedno wielkie nic. Dekoracje schowane, świąteczne słodycze zjedzone, a do wiosny jeszcze daleko. Oczywiście tu gdzie mieszkamy nie ma takiej ostrej zimy jak w wielu innych krajach, ale dusza i tak śpi snem zimowym. W tym czasie zwykle mam ochotę (poza leżeniem pod kocem) na oczyszczanie domu,  pozbywanie się niepotrzebnych rzeczy, których znowu nagromadziło się zbyt dużo. Świąteczne dekoracje, których nawet nie wyjęłam z kartonu. Sztuczny kożuszek, który był przez 2 lata nienoszony a ostatnio prawie taki sam miał jamnik przy stoliku obok we włoskiej restauracji (jakkolwiek dziwnie to brzmi). Stara koszula nocna, którą miałam chyba od 30 (o zgrozo!) lat - swoją drogą, co za jakość materiału!

Ogólnie wiadomo, że takie pozbywanie się rzeczy dobrze wpływa na samopoczucie, ułatwia codzienne życie, oczyszcza energię dookoła nas. Ja zawsze czuję się lżejsza, kiedy całą torbę starych ubrań wrzucam do miejskiego pojemnika na takie rzeczy i wiem, że już nie mogę ich stamtąd wyjąć. Ubrania w dobrym stanie są przekazywane potrzebującym a pozostałe "szmaty" poddane recyklingowi. Nie mam odwagi, żeby zrobić totalną czystkę w szafie, choć marzy mi się, żeby było tam luźno i przestronnie, ale do tego jeszcze muszę dojrzeć.

Kiedyś wyjeżdżałam na 12 miesięcy do innego kraju i długo się zastanawiałam, jak ja mam się spakować na cały rok? No i żebym była w stanie sama ten bagaż nosić. W końcu wymyśliłam, że zabiorę tylko moje ulubione rzeczy na każdą porę roku. Zrobiły się z tego dwie duże torby i po jakimś czasie okazało się, że nic więcej mi nie potrzeba. Po kilku miesiącach dokupiłam sobie trochę nowych rzeczy, ale tylko dlatego że były tam świetne sklepy i miałam ochotę na coś nowego. Czasem myślę o tamtej sytuacji i zastanawiam się, czy znowu nie wybrać sobie takich ulubionych kilku sztuk i pożegnać się z resztą? Może kiedyś... Na razie delikatnie odkładam po kilka rzeczy dziennie: stara serweta, rozciągnięte dżinsy, za małe bluzki po Lidce, jakiś bibelocik, obtłuczona miska i od razu czuję się lżej - dosłownie i w przenośni.



poniedziałek, 9 stycznia 2017

Komputerowstręt

Nowy rok się zaczął, a ja tu jeszcze nic nie napisałam. Jakoś dziwnie odpycha mnie od komputera ostatnio i ja się temu poddałam. Zajrzałam tu i tam "do Internetu" ale do tego wystarczył mi telefon. Na komputerze chciałam coś pooglądać, ale połączenie było słabe i zbyt wiele nie zobaczyłam. Dziś jest zimno, więc zostaję w domu i od razu jakoś naturalne dla mnie jest, że coś tu naskrobię. Pewnie przyszła na to dobra chwila. Zauważyłam, że jak coś robię wtedy, kiedy mam do tego wenę, to idzie to mi od razu o wiele szybciej i przyjemniej. Sprzątanie, gotowanie, układanie w szafie, ćwiczenia... Grunt by się nie zmuszać i o ile można, to odłożyć to na odpowiedni moment. W moim przypadku przynajmniej, to się sprawdza.

W całej Europie zimno to i tutaj też. W prognozie na tydzień pojawiły się ujemne temperatury w nocy - pierwszy raz odkąd tu mieszkamy. Dziś rano było niby + 4, ale odczuwalna 1. Jak na lokalne warunki, to jest naprawdę zimno. Dobrze, bo może wychłodzi wszelkie robale - wczoraj ugryzł mnie komar! Skąd on się tu wziął w środku zimy???

Nasza podróż do domu po świętach i Sylwestrze w Polsce, trwała dwa dni. Pierwszy dzień był ciężki: wiele godzin jazdy, pogoda zimowa, po drodze mało miejsc na porządny obiad, w barze szybkiej obsługi kolejka na pół godziny stania. Żeby objechać korek na autostradzie w Niemczech przypadkowo przejechaliśmy przez Drezno, w którym bardzo mi się podobało. Może kiedyś będzie okazja, żeby je zwiedzić?

Jak już się wyspaliśmy w hotelu przy autostradzie w Niemczech i zjedliśmy bardzo porządne niemieckie śniadanie (wszystko równo ułożone, malutkie jogurty, serki, bułki w kształcie głowy świnki itd.) to dalsza część podróży była już bardziej przyjemna, w słońcu. We Włoszech zatrzymaliśmy się, żeby odpocząć i coś zjeść. Stacje benzynowe przy włoskich autostradach to kwintesencja "włoskości". Od wejścia do sklepo-baru pięknie pachnie. Głównie kawą, ale też jedzeniem, zależnie od pory dnia. Kawa jest zawsze bardzo dobrej jakości, a jedzenie świeże, apetycznie wyglądające i smaczne. Czasem są to tylko słodkie rogaliki i kanapki na zimno i na ciepło, na większych stacjach w samoobsługowych restauracjach można zjeść sałatki, carpaccio, makarony i dania mięsne. Lidka jadła teraz pyszne mielone z podsmażonymi ziemniaczkami, danie jak w domu u włoskiej babci. Czasem, w porze obiadu można trafić również na pizzę na porcję, ale po tym jak raz się natknęliśmy na taki bar, a nie jedliśmy bo nie byliśmy wtedy głodni, to do dziś bezskutecznie szukamy, gdzie to było. Podczas jednej podróży specjalnie zatrzymaliśmy się w trzech różnych miejscach, ale nic z tego, pizzy ani śladu! No ale nadzieję wciąż mamy, że kiedyś ją znajdziemy... W każdym sklepie na stacji są do kupienia całe góry włoskich słodyczy, makaronów, oliwy i wielu innych rzeczy. Mnóstwo ładnie ubranych ludzi, głośno rozmawiających i pijących małą kawkę przy barze. Od razu wiadomo, że jesteśmy we Włoszech! I to jest naprawdę przyjemne.

Wróciliśmy do domu, wszystko było w porządku. No i wszystko znowu toczy się utartym rytmem, bez zmian, Tylko troszkę starsi jesteśmy...