poniedziałek, 6 października 2014

Coś słodkiego w Bordighierze

W ostatni wrześniowy weekend pojechaliśmy na spacer do miejscowości Bordighiera, niedaleko stąd, we Włoszech. Znajomy Włoch powiedział nam, że tam są przepyszne lody, lepsze od tych koło naszego mieszkania. Nie dopytaliśmy, w której dokładnie cukierni, ale pojechaliśmy. Jak na niedzielne popołudnie było tam dość pusto na ulicach. Niektóre sklepy były czynne. Nie planowaliśmy robić zakupów, ale weszliśmy do sklepu "Colmar", żeby zobaczyć, czy mają tam już narciarskie rzeczy. A ta firma robi je świetne - co widzieliśmy podczas pobytu  na nartach we Włoszech. Wchodzimy do sklepu a sprzedawczyni od razu coś do mnie powiedziała. Zorientowała się, że nie rozumiem po włosku więc po angielsku mówi, że ma coś specjalnie dla mnie. Trochę się zdziwiłam, ale czekam, co będzie dalej. Po chwili ona przyniosła z zaplecza kurtkę w taki sam wzór jak moja sukienka, w biało-czarną pepitkę! Kurtka była bardzo ładna, cienka i lekka puchówka, niestety cena powalająca. Niemniej jednak byłam pod wrażeniem tak zaangażowanej pracownicy sklepu i to w niedzielę po południu. Były też tam świetne okulary słoneczne, plastik pokryty materiałem, również w mój sukienkowy wzór. Niestety, uważam że totalnie nie warte swojej wysokiej ceny.

W jednej z kawiarenek było sporo ludzi, więc poszliśmy na kawę i deser właśnie tam, podejrzewając, że to świadczy o wysokiej jakości. Takie jest już "prawo tłoku"(pewnie jest na to jakieś mądre określenie) w lokalu. Klienci przyciągają następnych, a tam gdzie pusto to mało kto odważy się wejść, bo pewnie nie warto, choć nie zawsze to się sprawdza na szczęście. Lidka wybrała sobie coś w rodzaju lodowej kanapki, z dwóch ciastek przełożonych lodami, a to wszystko w połowie pokryte czekoladą, Emi zamówiła gofra z nutellą a ja i Olek, tiramisu na pół i kawę. Okazało się, ze nasz deser to semifreddo, czyli taki lodowy krem, przepyszne! Nie wiem, czy to było właśnie to miejsce z lodami, o którym nam mówiono, w każdym razie i tak nam smakowało. Po krótkim spacerze, wróciliśmy do domu.
Już to kiedyś pisałam, że bardzo lubię tę bliskość Włoch. Te przygraniczne miasteczka, trochę brudne i bałaganiarskie nie są zbyt ładne. Podniszczone budowle starych pałaców i luksusowych kiedyś hoteli dla wyższych sfer pokazują, że ich dobre dni dawno przeminęły. Jednak mają przyjemną atmosferę, całkiem inną niż po francuskiej stronie granicy. Bardziej zrelaksowaną, mniej na serio. Tam nie jest dla mnie problemem, że nie znam lokalnego języka - i tak zawsze można jakoś się dogadać, bez poczucia, że jest się intruzem z innego kraju. Każda wycieczka w tamtym kierunku to dla mnie takie włoskie wagary - mała ucieczka od francuskiej codzienności, której czasem nie lubię. Jak dobrze, że mamy taką możliwość...







1 komentarz:

  1. Widać, że tylko Olek " zna ciężar tych deserów " ��

    OdpowiedzUsuń