niedziela, 1 marca 2020

Sztruks w samo południe na Alpe Lusia

No i wróciliśmy z wyjazdu na narty. Po raz czwarty byliśmy w Moenie , w Val di Fassa w Dolomitach. Jak zawsze było tam bardzo przyjemnie, nic się nie zmieniło (i to dobrze). Te same osoby pracują w hotelu i ulubionych barach, więc można się poczuć trochę jak "u siebie".
W miasteczkach nie ma prawie śniegu, za to na stokach było całkiem sporo i jeszcze trochę dopadało w czasie naszego pobytu.

Tego dnia było -10 stopni, ale odważyłam się zdjąć rękawiczkę, żeby zrobić zdjęcie tego pięknie przygotowanego stoku.



Pogoda ogólnie była nienajgorsza, trochę słońca, mgły, wiatru, ciepła i ostrego mrozu - zmienna jak to w górach, ale udało się w pełni wykorzystać narciarsko każdy dzień. No a potem relaks na basenie, w saunie i odkrytym przez nas dopiero tym razem tepidarium. Jest to mały pokoik z delikatnym światłem i relaksującą muzyką, w którym stoi kilka leżanek z ciepłymi materacami wypełnionymi wodą, co pozwala na rewelacyjny relaks. Cos wspaniałego! Emi najpierw nie miała ochoty żeby tam pójść, a jak w końcu spróbowała, to nie chciała wyjść...
Stacje narciarskie w pobliżu Moeny są bardzo dobrze przygotowane i nie ma tam zbyt wielu narciarzy, dlatego tam wracamy. Można się bardzo dużo najeździć, bez tłoku, kolejek, płatnych parkingów i w przyjemnej, kulturalnej atmosferze. Jeden dzień spędziliśmy w innej stacji trochę dalej i byliśmy bardzo rozczarowani. Mnóstwo ludzi, na stokach chaos, mało długich tras i kolejki. Nie ma według mnie sensu kupować droższego karnetu do wykorzystania na większym obszarze, trzy stacje najbliżej Moeny w zupełności usatysfakcjonują nawet wymagających narciarzy. A zaoszczędzone pieniądze lepiej wydać na coś pysznego w narciarskim barze, opalając się na ławce.

W barach i schroniskach można zobaczyć stare zdjęcia z tych stron. A na nich wszyscy tacy eleganccy...

Przytulny wystrój barów na stokach zachęca, żeby zostać tam dłużej. W tym schroniliśmy się, żeby przeczekać mgłę, w której nie dało się jeździć.




Normalny dzień narciarski zaczyna się od wczesnej pobudki, żeby skorzystać z najlepszych warunków na stokach. Kiedy mocno grzeje słońce, koło południa robi się już "ciapa" ze śniegu i to nie jest przyjemne. Warto wstać po 7, żeby pojeździć na "sztruksie" (czyli po równym śladzie zostawionym przez ratrak ubijający śnieg) jako jedni z pierwszych na trasie. Jednak jak się okazało, czasem można mieć też sztruks w samo południe. Ostatniego dnia mocno wiało i część tras była nieczynna z powodów bezpieczeństwa. Na szczęście jednak wiatr trochę się potem uspokoił i koło południa wyciąg na jedną z najlepszych tras w Alpe Lusia został uruchomiony. Swoja drogą nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak długo trwa "wyprowadzenie z garażu" wszystkich wyciągowych kanap - na tyle długo, że można porządnie zmarznąć zanim zostanie się w na ów wyciąg wpuszczonym. W końcu cały tłumek oczekujących doczekał tej szczęśliwej chwili i udało się wjechać na górę, by w silnym wciąż niestety lodowatym wietrze zjechać po twardym, zmrożonym wzorku, jako jedni z pierwszych. Co za uczucie!



Pusta trasa (poniżej), spełnienie narciarskich marzeń..



Na zdjęciu niżej, z tyłu za mną widać 3 najlepsze według nas trasy, na Col Margherita. Długie, dobrze przygotowane. Najbliżej mnie czarna, dalej czarno czerwona i ostatnia z mojej prawej czerwona.


Trzeba pojechać tam znowu...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz